Gdy zjawiam się w Wodzisławiu – małej, urokliwej miejscowości w województwie świętokrzyskim, to moi tamtejsi znajomi zwykle śpiewają: „Hej z góry, góry jadą Mazury”. Zawsze czeka tam na mnie serdeczność, a aktywność i moc atrakcji same wypisują urlopowy scenariusz.

Oczywiście wyprawy rowerowe, w bliższe lub dalsze okolice, to już stały repertuar. Rok temu „drogą miętową” dotarłyśmy do Pińczowa, ciesząc oczy pięknymi widokami, wdychając zapach suszonych ziół... w słońcu zrobiłyśmy 60 km. Tym razem wybór padł na słynne, historyczne Racławice. Uczyłam się o Bitwie pod Racławicami, ale przed wyjazdem zajrzałam w google i wyczytałam, że było to: ” Zbrojne starcie wojsk polskich, pod dowództwem naczelnika Tadeusza Kościuszki z wojskami rosyjskimi, pod dowództwem generała majora Aleksandra Tormasowa”; oraz, że:” Bitwa miała miejsce 4 kwietnia 1794, w czasie insurekcji kościuszkowskiej. W wyniku wygranej wojsk polskich, pomimo niezbyt dużego znaczenia militarnego, pozwoliła podnieść morale powstańców już w dwanaście dni po rozpoczęciu powstania.”

Punktualnie o 10-tej 25 września 2015 r. z Placu Wolności w Wodzisławiu wyrusza nasz dwu osobowy peleton na spotkanie z przygodą. Wyprawiają nas dwie inne, nie dające się namówić na rowery koleżanki. Jedna życzy ciekawych przygód, druga obdarowuje jagodziankami. Jadę za przewodniczką Małgosią, która prześledziła trasę na mapach i która z racji zamieszkania, zna dobrze teren. Pożyczony rower niesie doskonale, wprawdzie ma tylko trzy przerzutki, ale ja zawsze powtarzam, że najważniejsze są nogi. Początkowo jedziemy obok siebie, Gosia opowiada, że będziemy w Górach Miechowskich i przy okazji odwiedzimy rodzinne strony jej taty. Jest ciepło, choć powiewa wiaterek, słoneczko to ukazuje swoje oblicze, to kryje za chmurami. Szosa zmienia się w szutrową drogę i ja mam pierwszy egzamin – podjazd pod niezłe wzniesienie. Zużyłam całą energię, ale podjechałam. Stoję i podziwiam okolicę, pola uprawne, łąki, kwadraciki lasów i myślę sobie ot górka, a na szczycie ja Mazurka, wszak pochodzę z mazurskiej krainy. Zdejmujemy kurtki, jedziemy w bluzeczkach. Zjazd szybki, wiatr świszcze w uszach, chłodzi. Na dole zakładam kurtkę, nie chcę ryzykować przeziębienia. Docieramy do miejscowości Góry Miechowskie. Małgosia w skupieniu odmawia modlitwę przy przydrożnej figurce, po chwili wyciąga telefon i rozmawia z tatą. Oddalam się i robię zdjęcie, na którym uwieczniam nazwę miejscowości i koleżankę w tle. Też odmawiam modlitwę, a gdy kończę słyszę, że Małgosia rozmawia z tatą o śliwkach. Wołam więc, że są i zrywam z drzewa smakowite owoce, zjadam kilka, trzy podaję koleżance, by zawiozła tacie. Posilone owocami jedziemy dalej. Miejscowości, jakie mijamy mają fajne nazwy, oto przed nami ciekawa osada o nazwie Dosłońce. Dochodzi południe czas na odpoczynek, kawę, umycie rąk, odświeżenie. Na popas wybieramy restaurację w sugestywnej i wiodącej do słońca miejscowości. Miła recepcjonistka radośnie wita dwie rowerzystki, zaprasza do baru, ukazuje drogę do toalet. Odświeżone zasiadamy w wygodnych fotelach i zamawiamy kawę. Pełen czaru, niezwykle elokwentny kelner podaje aromatyczne napary, opowiada co możemy zwiedzić. Zachęca byśmy odwiedziły wieżę widokową - „można z niej zobaczyć Tatry” - kusił, byśmy pojechały pod kopiec Kościuszki oraz pomnik Bartosza. Relaks w pięknym wnętrzu i Górka, a na rowerze Mazurkaserdecznej atmosferze działa mobilizująco, wsiadamy na rowery i po chwili mijamy tablicę z napisem Racławice. Postanawiamy zwiedzanie rozpocząć od wieży widokowej, ale już po kilku metrach schodzimy z rowerów, prowadzimy jednoślady aż na sam szczyt stromego podjazdu. Do wieży widokowej jednak docieramy na rowerach. Teren fajnie zagospodarowany, stoliki, ławki oraz drewniana wieża – punkt widokowy. Wchodzę pierwsza i podziwiam okolice z góry. Wytężam wzrok i być może oczyma wyobraźni na jedno mgnienie słonecznych promieni dostrzegam śpiącego rycerza – Giewont. Po mnie na wieżę wchodzi Małgosia, ona nie ma takiego szczęścia jak ja – nie widzi Tatr. Zaczyna się śmiać, gdy opowiadam o swoich obserwacjach, wiec tłumaczę cytując: „Zdaje mi się, że widzę. Gdzie? Przed oczyma duszy mojej”... i tak nie wierzy. Posilamy się winogronami, które z plecaka wyciąga Małgosia, ja proponuję jagodzianki, ale jak twierdzi nie dojrzała jeszcze do jedzenia. Zjazd z góry jest ostry i obie hamujemy, nie mamy kasków i ostrożność wskazana. Drogowskazy doprowadzają nas pod pomnik Bartosza Głowackiego, który w bitwie pod Racławicami odznaczył się wielkim męstwem – zdobył działo rosyjskie gasząc lont czapką, za co został mianowany chorążym. Trochę się wygłupiamy przy pomniku, a to czapką zasłaniamy wylot lufy, a to stajemy w różnych pozach. Nie wchodzimy na kopiec Kościuszki, ale robimy honorową rundę obok. Wracamy do Racławic. Małgosia wchodzi do jednego ze sklepów i tam kupuje mapę Polski. Rozkłada ją na chodniku i wytycza trasę naszego powrotu. Wiadomo, że nie chcemy wracać tą samą drogą. Długo studiuje punkty i punkciki, a gdy staje obok mnie pyta zaczepnie: „A może pojedziemy do Krakowa? Tam wsiądziemy w pociąg i dojedziemy do Sędziszowa, a z Sędziszowa mamy 15 km do Wodzisławia...” Usłyszawszy nazwę TAAKIEGO miasta, aż się wyprostowałam. Rowerem dojechać do KRAKOWA, to jest to... „Ja chcę do Krakowa!” - zawołałam. Ruszamy. Nasza trasa wiedzie ponownie koło Bartosza Głowackiego słynnego z waleczności i męstwa bohatera. Zatrzymuję się na chwilę, by zrobić zdjęcie z innej perspektywy, wyciągam aparat a tymczasem źle zabezpieczony rower przewraca się boleśnie uderzając mnie kierownicą w łydkę i pietę. Ból paraliżuje moje myśli, ale widząc w oddali plecy koleżanki podnoszę rumaka i wskakuję na niego. Po prawej stronie cmentarz kosynierów, a ja galopuję za koleżanką. Muszę zużyć wiele energii i siły, by ją dogonić. Gdy pokonuję dość strome wzniesienie, okazuje się że obie się zagalopowałyśmy, musimy wracać i skręcić na miejscowość o nazwie Wrocimowice. Jest to jedyna nazwa miejscowości jaką zapamiętałam na trasie Racławice – Kraków. Cóż, gdy zjechałyśmy z górki na pazurki zaczął siąpić deszczyk. Był taki niewinny, drobny, niegroźny. Nic sobie z tego kropidełka nie robiłyśmy. Jednak, gdy zaczęła się ostra ulewa, schronienie znalazłyśmy na przystanku autobusowym. Usiadłyśmy sobie i patrzyłyśmy jak asfalt przemienia się w potoczek. Wyciągnęłam z plecaka jagodzianki. Wielkie, słodkie bułki smakowicie wyglądały. Poczęstowałam Małgosię, tym razem nie odmówiła. Z apetytem zjadłyśmy solidne porcje wyprodukowanego przez Piekarnię pod Telegrafem smakołyka. Jak żyję, nigdy tak nie smakowało mi jedzonko. Po takich pychotkach wstępują w nas nowe siły i nadzieja, że deszcz przestanie padać. Przestaje. Ruszamy dalej. Niestety po ujechaniu kilku kilometrów scenariusz powtarza się. Pada. Mam na sobie solidną kurtkę i początkowo nie przejmuję deszczem, zakładam kaptur na głowę i w drogę. Szosa jest śliska i raz ostro podnosi pod górę, by za chwilę opaść w dół. Jedziemy gęsiego, ja prowadzę i czując oddech towarzyszki ostro przyspieszam, niestety na kolejnych podjazdach słabnę. Małgosia prowadzi, a ja czuję że mam problemy z trzymaniem tempa. Zostaję. Nie jestem szczęśliwa, bo mam mokro w butach. Moje piękne, niebieskie adidaski przewiewne i funkcjonalne latem, szybko nasiąkają wodą i przepuszczają ją do wnętrza. Niestety kurtka też puszcza i mam mokre plecy. Wprawdzie w plecaku mam bluzę i drugą cienką kurtkę, ale czy jest sens się teraz przebierać, gdy ciągle pada? Nie przebieram się i wykrzesawszy nowe pokłady sił doganiam liderkę. Doganiam, bo ona schodzi z roweru i podprowadza pod stromy podjazd. Idę za nią, a tymczasem deszcz moczy moje siodełko. Nie jest fajnie, bo gdy siadam czuję wilgoć. Jedziemy znów z górki hamując by zachować bezpieczną prędkość. Teraz jest już cały czas z górki i pod górkę. Te mniejsze zdobywamy na rowerach, pod większe podchodzimy. Tym razem ja prowadzę, mam fajny łagodny zjazd więc troszkę się rozpędzam, by łatwiej było zdobyć większą. Widząc rozwidlenie jadę prosto, Małgosia krzyczy, że mam w prawo skręcić, tak skręcam, że słyszę ostry pisk hamulca i opon. Na szczęście koleżanka omija mnie i tym sposobem unika wywrotki. Jestem zła na siebie, bo przez moją nieuwagę mogło dojść do wywrotki. Przepraszam. Dzwoni mój telefon to wodzisławska przyjaciółka Zosia, jej głos nie jest miły gdy słyszy, iż zmierzamy do Krakowa. Dowiaduję się, iż chyba odebrało mi rozum. Być może, ale ja zawsze miałam hopla na punkcie rowerów, więc zdobyć Kraków rowerem, to po prostu moje marzenie. Rozmowa trochę spowalnia tempo jazdy, znów się wysilam i gonię liderkę, tak szybko łapie powietrze, że zamiast nosem, łapczywie wdycham je ustami i mam za swoje, do buzi wpada mi jakiś owad. Kaszlę, prycham, pluję... poleciał do żołądka. Jedyny ratunek woda. Staję na poboczu i dużymi łykami popijam owada. Cały czas jedziemy asfaltowymi bocznymi drogami, ruch na nich śladowy, ale ze względu na bezpieczeństwo jedziemy gęsiego i wyglądamy jak dwie mokre gąski. Obrany cel i magia Krakowa nas po prostu uskrzydlała. Nie wymienię nazwy żadnej z mijanych miejscowości, bo dla mnie były po prostu dziwne i trudne do zapamiętania. Gdyby nie deszcz robiłabym tablicom, jak to mam w zwyczaju, fotki by potem odtworzyć trasę, ale na przystanku, gdy jadłyśmy jagodzianki schowałam do torby foliowej plecak, a aparat ukryłam w jego wnętrzu. Zresztą jak robić fotki, gdy pada deszcz? Z górek jedziemy, pod większe podprowadzając rowery odpoczywamy. Nie robimy już popasu, bo obie doskonale wiemy iż wprawdzie porwałyśmy się z motyką na słońce, to damy radę i dotrzemy do celu. Nasze rowery nie sprawiają nam zawodu, niosą jak trzeba, a i my uśmiechamy się do siebie i wspieramy dobrym słowem. Nie jesteśmy zmęczone, choć zmoczone, nie czujemy też zimna. Wzmożony ruch samochodów sygnalizuje nam, że oto docieramy do głównej szosy. Nie jest wesoło, jadące samochody ochlapują nas, a my wśród tej plejady mknących maszyn nie czujemy się bezpiecznie. Zwiększamy tempo i widząc zbawienny chodnik tam uciekamy. Jedziemy i jedziemy, a końca nie widać. Pytam przypadkowego przechodnia, pierwszego jaki pojawia się na horyzoncie czy daleko do dworca PKP, a on na to że jesteśmy w Nowej Hucie i mamy jakieś... 15 km do dworca. Ta informacja mnie poraża, opadam z sił i czuję jak robi mi się zimno. Staję na chodniku i widząc przystający tramwaj proszę: „Małgosiu jedźmy tramwajem”. Nie jest to łatwe, bo nie mamy biletów, gdy o nie dopytujemy jeden z przechodniów radzi byśmy pojechali autobusem, on sam jedzie na dworzec i wie, że w autobusie można kupić bilety. Faktycznie przystanek autobusowy jest w zasięgu naszego wzroku, ale okazuje się, że nie zdążyliśmy na ten jadący w stronę dworca. Nasz rozmówca pociesza, że za chwilę następny. Pakujemy się z rowerami do przegubowca. Pytam kierowcę czy na rowery musimy wykupować bilety, odpowiada że tylko na siebie za 3,80 zł. Sam zakup biletu w takim autobusie, to wielka filozofia na szczęście moja towarzyszka podróży to światowa dama i poradziła sobie wyśmienicie. Na bilecie wybita godzina zakupu, stąd wiem że bilety zakupiłyśmy o 18.03. Ruszamy, za oknem miasto – cel naszej podróży. Mimo zmęczenia czuję radość, być może to był głupi pomysł, ale tak do końca nie jestem przekonana, że głupi; głupi był deszcz, bo zepsuł nam radość i przyjemność podziwiania pięknych widoków. Podziwiam więc płaczący Kraków i czuję się wielka, silna, niezłomna – zrobiłam ponad 80 km. Za chwilę drugi głos mnie karci, ale spanikowałaś na dworzec jedziesz autobusem. Patrzę na Małgosię, uśmiecha się. Nie widzę po niej zmęczenia, widzę jedynie radosne zadumanie. Pewnie też cieszy się swoim rowerowym wyczynem. Wysiadamy na dworcu, prowadzimy rowery przez galerię handlową, nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że rowery musiałyśmy przemieszczać po ruchomych schodach. Zjazd i podjazd, ale po zaprawie na trasie jest to drobiazg do przeskoczenia. Na dworcu jest ciepło, rozglądam się za stoiskiem ze skarpetkami – marzę o suchych nogach. Małgosia idzie po bilety, ja pilnuje rowerów. Wyciągam z plecaka suchą bluzę i od razu czuję ulgę. Tylko te mokre stopy... Grzebię, grzebię w plecaku i natrafiam na dwie foliowe torebki po jagodziankach i mały ręcznik. Zdejmuję z głowy opaskę. Pozbywam mokrych butów, a gdy zdejmuję skarpety to moim oczom ukazują się białe, wyprane stopy. Z opaski i ręcznika robię onuce, zakładam torebki foliowe. Super, jest mi znów ciepło i przyjemnie. Wraca Małgosia z biletami, pociąg już stoi. Wsiadamy. Dzwonimy do Zosi, ona sama uspokaja że będzie czekała w Sędziszowie na nas i rowery. Pociąg rusza o 19.31. Rozmawiamy, śmiejemy się. Za nami pełen wysiłku i przygód dzień, czyjaś komórka „śpiewa” szlagierem „jesteś szalona” jakie to dla nas obu rowerzystek wymowne – jesteśmy szalone i trasę pokonałyśmy. Oj będę miała co opowiadać, za mną tydzień pełen wrażeń. Byłam na Świętym Krzyżu, byłam w zamku w Chęcinach, w Jaskini Raj, pojechałam rowerem do Krakowa... Pociąg szybko mknie, jesteśmy w Sędziszowie. Zosia czeka, tylko jeszcze przenieść rowery po wysokich schodach wiaduktu i już do samochodu. Wracając opowiadamy o przygodach i słyszymy, że jesteśmy kochane wariatki. W gościnnym domu pyszna kolacja i ciepełko kominka. Mimo przemoczenia nie dopadło nas przeziębienie. Następnego dnia, a była to sobota w nagrodę za taki wyczyn zostałam zaproszona na koncert „Pieśni szczęścia” do amfiteatru w kieleckiej Kadzielni. Dostąpiłam zaszczyty uczestniczenia w Koncercie Symfonicznym Piotra Rubika. Takim mocnym, wspaniałym akcentem zakończyłam swój kolejny pobyt wśród wspaniałych, gościnnych ludzi. Moje brawa, które jak zapewniał Piotr Rubik będą nagrane na jego płycie dedykuję tym wszystkim, którzy nie szczędzą mi swojej gościnności i serdeczności.

Grażyna Saj-Klocek 28.09.2015