Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i w niedzielny poranek wszyscy zjechaliśmy na Plac Juranda wprost na pofajdokową ławeczkę. Znów rozdzwoniły się telefony i miło było słyszeć, że nas widać.

W ŁĘGU PRZY OGNISKA KRĘGU

Na październikową wyprawę, której celem była dacza w Łegu należąca do naszego warszawskiego kolegi Józefa, zdecydowało się aż 13 osób. Ziótek zasila kręciołowy peleton od trzech lat, pojawia się i znika, a tym razem zaprosił do siebie. Jak na dobrego gospodarza przystało wyjechał po nas do Jerutek i leśnymi drogami poprowadził do celu. Najpierw zajechaliśmy pod leśniczówkę w Łęgu by obfotografować przy kamieniu upamiętniającym fakt bytności w tym miejscu Jerzego Lanca nauczyciela - organizatora pierwszej, polskiej szkoły na Mazurach. Oczywiście nie odpuściliśmy danielowi, który spokojnie pasł się na zielonej łące. Wołaliśmy go, ale on pozostawał głuchy na nasze wezwania. Podeszłam więc do ogrodzenia i wyciągnęłam aparat by maksymalnie przybliżyć zwierzaka. Tymczasem stała się rzecz zadziwiająca, daniel dumnie wyprostowany dostojnym krokiem szedł wprost do mnie, a ja do woli robiłam mu w różnych pozach fotki. Wreszcie oddałam aparat koledze i poprosiłam o fotkę z danielem. Zwierzę szczerzyło zęby i mlaskało jęzorem, czyżby chciało mnie schrupać na śniadanie? A może tylko uśmiechało do kolejnej, ciekawskiej osoby, cóż nie pozostałam mu dłużna, też odwzajemniłam uśmiech. Jadąc za peletonem, co chwila stawałam, by zerwać polne kwiaty, wszak jechaliśmy z wizytą więc wypadało mieć bukiet dla gospodarza. Józek z wrodzoną sobie skromnością otworzył furtkę i ukazał nam oazę spokoju, ciszy i piękna. Słońce tańczyło na pięknie przystrzyżonej trawce, na listkach ognistego klonu, na żółtych różach, na schodach małego, gościnnego domku i zatańczyło z nami, gdy rozbiegliśmy się po rozległym, ładnie utrzymanym terenie. Gospodarz przyjął kwiaty i natychmiast zaczęła się krzątanina, a to wynosiliśmy ławki i krzesła, a to stół. Dostaliśmy kosz suchego drewna i zadanie, by rozniecić ogień – wiadomo w Łegu najmilej przy ogniska kręgu. Mimo, iż przygrzewało słońce wszyscy skupiliśmy przy magicznym kręgu natychmiast intonując „płonie ognisko w lesie wiatr piękną piosnkę niesie, przy ogniu zaś drużyna gawędę rozpoczyna” i faktycznie a to gaworząc, a to śpiewając miło i leniwie mijał nam czas. Gospodarz ugościł nas pieczonymi w ognisku kiełbaskami oraz serowym tortem, który przez płot podała miła sąsiadka. Zabrzmiała muzyka i kto miał ochotę oraz siłę ruszył w tany. Aura w tym sezonie łaskawa dla rowerzystów, jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że to chyba nasza ostatnia w tym sezonie przygoda. Uśmiechaliśmy się więc do słoneczka i ładowaliśmy akumulatory na nadchodzący tydzień. Tak nam fajnie i miło było, ale czas wracać. Moi koledzy z wielkim ociąganiem zbierali do powrotu, dobrze im było na ziótkowych włościach. Ponaglałam ich, bo przecież jutro do pracy. Wówczas okazało się, że tylko ja jedna należę do grona czynnych pracowników, reszta to szczęśliwi stypendyści ZUS-u, ale im się życie ułożyło... Miły pobyt dobiegł końca, gospodarz sobie znanymi skrótami odprowadził nas aż do mostku na Wałpuszy, tam pożegnaniom nie było końca. Była to udana niedziela, bo pogoda piękna a i gospodarz nie szczędził nam dobroci oraz gościnności swojego serduszka.

Grażyna Saj-Klocek