odc. 141

Piękne mazurskie miasteczko, jakim niewątpliwie jest Mieszczno pozostaje także zapyziałą dziurą. Od zawsze co bardziej ambitni włodarze miasta i powiatu tworzyli kolorowe programy, perspektywiczne plany, świetlane perspektywy i jak tam je sobie nazywano w zależności od wybujałej fantazji i tak zwanej „zawartości” we krwi twórców. Co z tego wychodziło – wiadomo. Wystarczy spojrzeć za okno. Każdego pięknego, albo buroszarego poranka do licznych mieszczneńskich zakładów naukowych wlewa się wielka fala mazursko – kurpiowskiej młodzieży z własnej i nieprzymuszonej woli albo też częściej z ustawowego obowiązku zmuszana do napawania się wiedzą przekazywaną przez liczne grono tzw. pedagogów. A po południu fala ta odpływa do okolicznych wiosek, zajmując miejsca w luksusowych pojazdach mechanicznych komunikacji jak najbardziej zbiorowej. Część, co lepiej doposażonych przez rodzicieli lub już od kołyski skutecznie, choć nieświadomie realizujących program „radź sobie sam” i dysponujących odpowiednimi środkami, wypełnia przez parę godzin miejscowe lokale gastronomiczne zajmujące się przede wszystkim dystrybucją chmielowych likworów. Towarzyszą tej ambitnej rozrywce pasjonujące dyskusje w języku tubylczym, nieco zbliżonym do polskiego, choć ograniczonym do kilkudziesięciu rzeczowników oraz dwóch, trzech czasowniko – przymiotników. Co z nich wyrośnie? Mniej więcej to samo co z ich rodziców, szczegóły widoczne na każdym kroku.

- Nie bądź pan, panie Długosz, takim pesymistą, zdarzają się przecież perełki – pocieszał autora pan Franek Baczko, wybijająca się postać miejscowego biznesu, którego spotkałem jak każdego wczesnego popołudnia na roboczym lunchu w barze „Siwucha”. – Każdy nosi buławę w plecaku - wskazał przy tym kilku dobrze zbudowanych młodzieńców okupujących hall tego lokalu zastawiony tzw. „zręcznościowymi” automatami do gry, z których od czasu do czasu sypały się żetony wymienialne w barze jak najbardziej na kolejne kolejki piwnej ambrozji.

- Paru z nich daleko zajdzie, ja to panu mówię – wydął wargi.

- Zgoda, ale moim zdaniem to przede wszystkim na państwowy wikt i opierunek – okazałem pewne wątpliwości.

- Może i tak, nauka wymaga poświęceń – zgodził się – ale za to przed nimi prawdziwe szanse na wielkim europejskim rynku!

- Nie o to mi chodzi, panie Franku. Pamiętasz pan jak tak z pół wieku temu razem ganialiśmy za piłką latem, a zimą nie mogli nas z sali wygonić, chociaż w Mieszcznie było ich wszystkich chyba ze trzy sztuki?

- Ba, czy pamiętam – rozczulił się Franek – do dziś mam za szkłem puchar przewodniczącego, już tam nie bardzo pamiętam jakiego, za pierwsze miejsce w turnieju dzikich drużyn. Chyba ich tam było z pięćdziesiąt!

- Też pamiętam - zgodziłem się, pocierając odruchowo lewy piszczel, gdyż Franek już wtedy zawodnikiem był ostrym i nogi nie odstawiał.

- A jakie mecze tu były … - westchnął Franek, najlepsze drużyny w pucharze tu przyjeżdżały, Olsztyn nam zazdrościł!

- Ba, było minęło … - westchnęło mi się – teraz nasi kopacze przegrywają z kim mogą i nie mogą, aż żal w poniedziałek gazetę otworzyć. Czerwona latarnia aż w oczy bije.

- Co pan się dziwisz. Dzisiaj, żeby dzieciaki na boisko zagonić to trzeba konto mieć sześciocyfrowe, a bez tego nici. Kto tu przyjdzie do takiego Mieszczna i za co? Swoich trzeba wychować, ale za co? Tym bardziej, że to już nie te czasy, że państwowa firma kasą sypie, szmal trzeba z gardła wyrywać!

- Wstyd cholera, panie Franiu, popatrz pan takie Mrągowo, Morąg czy inne Węgorzewo, że o gminnych dziurach nie wspomnę. Jakoś sobie radę dają, co lepszych grajków nam zabierają, nie ma się co dziwić… Jakoś, cholera, ten szmal zdobywają.

- Daj pan spokój, tu trzeba się zabrać z głową do tego jak do biznesu, a nie jak do kółka hodowców kaktusów. Tylko trzeba do przodu a nie wspominać dawnych przewag. Młodych z jajami tu trzeba! Popatrz pan kto tymi kopaczami się zajmuje – porządne chłopaki, ale tak już mocno wiekowe, nie z tego świata trochę. A tu trzeba iść do pani Dolińskiej, do Jurka Toczka pogadać, o wsparcie poprosić. Niusia Robaczek co może to pomoże, ale sami nie mają za dużo. Ale jakby tak wsparli, pomogli, pogadali z kim trzeba… Jest w okolicy paru takich co potrafią liczyć i wiedzą, że taka inwestycja się zwróci! – rozgadał się pan Franek.

- Co jest, panie Franku? Coś mi się wydaje, że chyba szykuje pan jakąś niespodziankę… Sam pan nie wiesz, jak bym się ucieszył jakby ktoś kumaty się w końcu za to zabrał, dziękując zresztą bardzo serdecznie dotychczasowym działaczom. – spojrzałem na Franka z nadzieją.

- No wiesz pan, może za dużo gadam, ale trzeba w końcu sobie powiedzieć, że tak już dłużej nie może być. Coś tam zaczynamy kombinować… - tajemniczo uśmiechnął się Franek.

- Jak pana znam, panie Franiu, to chyba i nasz Rudy też w to wejdzie, co? A tak w ogóle to gdzie jest – rozejrzałem się dookoła, gdyż rzadko się zdarzało, aby Baczko siadywał przy stoliku bez młodego pokolenia lizakowego biznesu.

- To już panu powiem, tak w tajemnicy, tylko dla pana… - Franek rozejrzał się dookoła – Rudy właśnie imidż zmienia, z lizaków się miksuje i w poważny biznes wchodzi, a do tego, wiadomo, opinia teraz potrzebna nieposzlakowana.

- Przynajmniej od pół roku – mruknąłem, ale cicho.

- A poważny człowiek poważne hobby musi posiadać, to Rudy wymyślił, że za kopaczy się weźmie, paru jeszcze poważnych ludzi doprosi, może nawet Wójcik jakoś to podeprze… Łapiesz pan?

- Kumam, panie Franiu, i to mi się zaczyna podobać – dzień jak zauważyłem lekko przejaśniał i Mieszczno stało się odrobinę mniej szare.

Marek Długosz